[Wywiad ukazał się w POLITYCE 23 kwietnia 2013 roku]
Marcin Rotkiewicz: – Znów idzie pan na wojnę z psychologami?
Tomasz Witkowski: – Wojną bym tego nie nazwał, tylko gruntowną krytyką.
Bardzo ostrą. Właśnie ukazał się drugi tom pańskiej książki „Zakazana psychologia” i już we wstępie porównuje pan psychologów do kapłanów „kultu cargo”, czyli szamanów wierzących w bzdury.
Określenie to zapożyczyłem od nieżyjącego już słynnego amerykańskiego fizyka i noblisty Richarda Feynmana. W 1974 r. wygłosił on wykład, w którym nauki społeczne – a psychologię i pedagogikę w szczególności – porównał do kultu cargo z wysp południowego Pacyfiku. Otóż tubylcza ludność, szczególnie podczas drugiej wojny światowej, obserwowała wojskowe samoloty przywożące najrozmaitsze dobra niezbędne dla powstających tam baz. Tubylcy szybko doszli do przekonania, że latające maszyny są darem od bogów i zaczęli sami budować atrapy pasów startowych, wież kontrolnych, radiostacji, a nawet samolotów z dostępnych im materiałów, czyli głównie drewna i wikliny. Wierzyli (i nadal wierzą), że w wyniku tych zabiegów znów przylecą maszyny wypełnione pożądanymi dobrami. Kult miał swoich kapłanów, a tubylcy ochoczo budowali „lotniczą infrastrukturę”.
Jaki to ma związek z psychologią?
Nauki społeczne, w tym psychologia, często tylko naśladują metodologię dyscyplin przyrodniczych – np. fizyki, chemii czy biologii. Przedstawiciele nauk społecznych gromadzą dane, projektują badania i często wydaje im się, że uprawiają poważną naukę. Tymczasem w wielu przypadkach budują tylko atrapy. Główny zarzut Feynmana był bowiem taki, że niewiele z tych nauk, poza produkcją teorii i publikacji, wynika. Że psychologia nie przyczynia się do rozwiązywania realnych problemów, np. przestępczości, obniżającego się poziomu edukacji, wzrastającej liczby samobójstw itp.
Mocno i chyba przesadnie powiedziane. Zgadza się pan z Feynmanem?
W znacznej mierze, chociaż na końcu mojej nowej książki umieściłem rozdział w formie listu do tego wybitnego fizyka. Podaję w nim przykłady pozytywnych i praktycznych osiągnięć psychologii, rozwiązujących wiele naszych problemów. Np. trzecie światło stop w samochodach to pomysł właśnie psychologa, przetestowany w amerykańskich taksówkach zgodnie z rygorami nauk empirycznych. Dwóch innych amerykańskich psychologów opracowało trening dla pilotów samolotów (tzw. CRM), który znacznie ograniczył błędy załóg – jest on dziś obowiązkowym elementem szkolenia w 185 krajach. Nie tylko zresztą w lotnictwie. Za sprawą tylko tych dwóch „wynalazków” udało się ocalić tysiące istnień ludzkich.
Zaś dzięki podjęciu badań w ramach podejścia evidence based (postępowania, m.in. w medycynie, opartego na najlepszych dostępnych dowodach naukowych – red.) nad skutecznością różnych rodzajów psychoterapii dowiedzieliśmy się, że terapia poznawczo-behawioralna rzeczywiście pomaga ludziom w odróżnieniu od wielu innych nurtów, np. tych czerpiących pełnymi garściami z freudowskiej psychoanalizy.
To może nie jest z psychologią tak źle?
Niestety jest. Jeśli weźmie się pod uwagę rosnącą liczbę psychologów i psychoterapeutów, produkowanych publikacji, to sukcesy okażą się skromne, a liczba działań mających charakter rytualny – ogromna. Co mnie samego mocno zaskoczyło, kiedy zacząłem przed kilku laty pisać pierwszy tom „Zakazanej psychologii”.
Skąd w ogóle taki tytuł pańskiej książki?
Chodziło mi o zwrócenie uwagi na kwestie, o których na ogół nie mówi się studentom tego kierunku i o których nie wspominają podręczniki akademickie. Bo są wstydliwe – jak np. udział psychologów w rozwoju eugeniki, czyli ulepszaniu rasy ludzkiej. Fałszerstwa naukowe dokonane przez Zygmunta Freuda, którego korespondencja znajdująca się w bibliotece Kongresu USA nie ujrzy światła dziennego do połowy tego wieku albo i jeszcze dłużej. I to są przykłady naprawdę zakazanej psychologii.
Pan postanowił to ujawnić?
Początek był bardzo niewinny i skromny. Będąc psychologiem – i naukowcem, i praktykiem – zacząłem dostrzegać sporo związanych z tą dziedziną nauki mitów, funkcjonujących na zasadzie bezrefleksyjnie powtarzanych „prawd”. Postanowiłem więc napisać demaskującą je książkę. Początkowo chodziło o drobne, wręcz banalne rzeczy. Jest np. taki słynny wykres amerykańskiego psychologa Alberta Mehrabiana, który pokazuje, że zaledwie 7 proc. treści komunikatów werbalnych dociera do nas poprzez samą treść słów, ok. 38 proc. poprzez sposób, w jaki je wypowiadamy, reszta zaś drogą wizualną. Okazało się to ogromnym uproszczeniem.
Ale im dalej zagłębiałem się w las, tym bardziej byłem przerażony tym, co widziałem. Uznałem, że jeśli zechcę pokazać wszystko, co zobaczyłem, to nigdy nie skończę książki. Część materiału włożyłem więc do segregatorów i postanowiłem zostawić na drugi tom. Ale i tak wyjdzie z tego co najmniej „psychologiczna trylogia”.
W 2007 r. przeprowadził pan prowokację wobec znanego miesięcznika „Charaktery”, popularyzującego psychologię. Wielu psychologów ostro pana za to skrytykowało, a niektórzy wręcz się obrazili. Było warto?
Nie byłem w stanie przejść obojętnie obok tego, że na łamach „Charakterów” (gdzie sam pisywałem) drukowano publikacje promujące różne pseudonaukowe i szkodliwe bzdury. A pismo to ma przecież radę naukową, w której zasiadają znani profesorowie. Wśród jego redaktorów są ludzie z doktoratami z psychologii, a jedna osoba ma habilitację. Postanowiłem więc sprawdzić, jak działa sito selekcyjne „Charakterów”. W tym celu powołałem do życia całkowicie fikcyjną postać – Renatę Aulagnier, psychologa i psychoterapeutę specjalizującego się w zastosowaniach neuronauki w terapii. Pani ta studiowała we Francji i przebywała na stypendium w Strasburgu, a drogą e-mailową przysłała do redakcji tekst dotyczący zastosowania tzw. pola morfogenetycznego w psychoterapii.
Istnieje coś takiego jak pole morfogenetyczne?
A skąd! To stara niepotwierdzona naukowo hipoteza, takie czary-mary przypominające telepatię. Otóż z artykułu Renaty Aulagnier wynikało, że wystarczy diagnoza za pomocą tomografu komputerowego analizującego zaburzenia owego pola i proste zalecenia, np. wizyta na stadionie piłkarskim lub słuchanie oper Wagnera, by pacjenta skutecznie wyleczyć. Chcąc nadać pozory naukowości, okrasiłem mój tekst „faktami” wskazującymi na związek z twardą nauką, m.in. fizyką kwantową.
Sam do końca nie wierzyłem, że się uda – takie to były bzdury, a na dodatek wystarczyło sprawdzić w Internecie, czy pani Aulagnier ma na swoim koncie jakiekolwiek publikacje naukowe i gdzie pracuje. Tymczasem nie dość, że obszerny artykuł został wydrukowany w „Charakterach” pod tytułem „Wiedza prosto z pola”, to jeszcze redakcja uzupełniła go fragmentami bzdurnego tekstu o polu morfogenetycznym krążącego w Internecie, popełniając w ten sposób plagiat.
Słyszałem, że od tamtego czasu redakcja mocno pilnuje wiarygodności tekstów i skrupulatnie sprawdza autorów.
Szkoda, że robią to dopiero po mojej akcji, chociaż i tak nadal publikują pseudonaukowe bzdury. Przykro mi też, że spotkałem się z bardzo agresywną reakcją z ich strony oraz części psychologów.
„Charaktery” podpadły panu, m.in. publikując teksty popularyzujące NLP, czyli neurolingwistyczne programowanie. Zajął się pan nim także w pierwszym tomie swojej książki.
NLP to jedno z tych szkodliwych pseudonaukowych oszustw w psychologii, które służą do wyciągania pieniędzy od ludzi w trakcie różnych kursów, terapii czy szkoleń. Niestety, również skierowanych do studentów psychologii. Jednym z jego założeń, mówiąc w uproszczeniu, jest przekonanie, że ludzie posiadają „podstawową reprezentację zmysłową”, czyli dominujący rodzaj zmysłu i da się go zidentyfikować na podstawie tego, jak mówią. Np. wzrokowiec będzie częściej używał słów związanych z kolorami czy patrzeniem. Jeśli więc chcemy się z nim dobrze porozumieć lub na niego skutecznie wpłynąć, to powinniśmy rozpoznać „podstawową reprezentację zmysłową” i dostosować się do niej.
Czy pojawienie się artykułów w „Charakterach” na temat NLP było rzeczywiście szkodliwe?
Tak, bo uwiarygodniało tę pseudonaukową koncepcję w renomowanym piśmie. Chociaż znacznie bardziej niebezpieczne jest to, że zajęcia na temat NLP znalazłem w sylabusach najlepszych uczelni państwowych kształcących psychologów. Nie tylko zresztą NLP, bo studenci uczyli się również na temat tzw. ustawień rodzinnych Berta Hellingera. To niemiecki psychoterapeuta, który wymyślił, że więzy rodzinne są zapisywane w tzw. wiedzącym polu. Jeśli w trakcie terapii odtworzy się np. pańskie więzy rodzinne i w miejsce pańskiej matki wstawi zupełnie obcą osobę, to dzięki owemu „wiedzącemu polu” będzie ona miała takie same odczucia jak pańska rodzicielka.
Brzmi jak czary-mary.
Bo tym jest. I cieszy się sporą popularnością, choć przed metodą Hellingera ostrzega m.in. niemieckie stowarzyszenie psychoterapii systemowej. A Polskie Towarzystwo Psychologiczne ma nie tylko w swoich szeregach hellingerowców, ale również ludzi stosujących NLP i inne pseudonaukowe metody. Powiem więcej – organizacji tej niemal w ogóle nie interesuje walka z pseudonauką w psychologii ani to, na jakim poziomie świadczone są usługi przez psychologów tam stowarzyszonych.
Pisze pan też dość krytycznie o niemal wszystkich psychoterapeutach. Dlaczego?
Bo to jest rozwijający się dynamicznie w Polsce biznes, przy czym pacjenci prawie w ogóle nie są chronieni przez prawo. Martwa ustawa o zawodzie psychologa sprzyja prowadzeniu terapii przez ludzi bez jakiegokolwiek specjalistycznego wykształcenia. Nie ma też rzecznika praw pacjentów psychologów, a osoby decydujące się na terapię nie znają swoich praw. Nie mają również pojęcia, które rodzaje psychoterapii – a jest ich już kilkaset – są skuteczne w świetle badań naukowych.
Co by pan zatem radził osobom chcącym skorzystać z pomocy psychoterapeuty?
Po pierwsze, pamiętać, że psychoterapia może zmienić jego system wartości. Dlatego radziłbym wybierać takich psychoterapeutów, którzy są bliscy światopoglądowo. Po drugie, pacjent i terapeuta powinni ustalić konkretny cel terapii, a nawet wstępnie określić długość jej trwania – np. 10 czy 20 sesji. Innymi słowy, podpisać, mówiąc językiem biznesowym, kontrakt, w którym zostaną ustalone podstawowe zasady współpracy obydwu stron.
Jeśli więc mam np. fobię i boję się jeździć środkami komunikacji miejskiej, to po pół roku terapii mam wsiąść do autobusu, tramwaju czy metra. Bez babrania się w całym życiu, wracania do dzieciństwa czy analizowania snów. Po trzecie, szukałbym psychoterapeuty poznawczo-behawioralnego, bo ten kierunek opiera się na podstawach empirycznych i ma udowodnioną naukowo skuteczność. Oraz, co ważne, zakłada pomoc pacjentowi w jak najkrótszym czasie. W pierwszym tomie „Zakazanej psychologii” starałem się obszernie napisać, co psychoterapeuci powinni robić, a czego nie, by wykonywanie ich zawodu było etyczne.
Kodeks etyczny psychologów to chyba kolejny problem?
Zgadza się. Lekarze składają przysięgę Hipokratesa. Tymczasem nie dość, że psychoterapeutą może zostać w Polsce każdy, to na dodatek nie obowiązuje go żadne prawo nakazujące podporządkowanie się jednolitym zasadom etycznym.
Przecież istnieje coś takiego, jak „Kodeks etyczno-zawodowy psychologa”?
Tyle że został on stworzony przez Polskie Towarzystwo Psychologiczne. Wprawdzie w ostatnim punkcie dokument ten stwierdza, iż jego zasady obowiązują wszystkich polskich psychologów, ale to czysta fikcja. Dotyczy on bowiem wyłącznie członków PTP. I kolejne kuriozum – gdybym był członkiem tego towarzystwa, to rozmawiając z panem, łamałbym ten kodeks. Dlatego że jeden z jego punktów zakazuje formułowania krytycznych ocen pod adresem innych psychologów w obecności osób postronnych, gdyż podważa to zaufanie do przedstawicieli tego zawodu i samej psychologii.
Co ciekawe, w tym roku kilkoro znanych psychologów, członków PTP, jawnie złamało powyższy zapis kodeksu. Podpisali się pod publicznym oświadczeniem ostro krytykującym pewnego profesora psychologii, który w mediach diagnozował słynną „matkę Madzi”, nie widząc jej na oczy.
Jakim kwestiom poświęcił pan drugi tom „Zakazanej psychologii”?
Jedną z nich są pseudonaukowe terapie dzieci chorych lub niepełnosprawnych umysłowo. Uważam to za coś wyjątkowo okrutnego i skandalicznego, bo osoby nim poddawane nie mają jak się bronić. Ktoś przecież decyduje za dzieci, i na ogół są to rodzice, że będą w tego typu terapiach uczestniczyć, nieraz przez całe swoje życie. Z różnymi negatywnymi konsekwencjami, nie wyłączając śmierci.
Co ma pan na myśli?
Na przykład tzw. metodę Domana-Delcato, która rzekomo daje szansę na wyleczenie dziecięcego porażenia mózgowego, autyzmu czy zespołu Downa. Opierając się na pseudonaukowych podstawach, stosuje się w tej terapii np. maseczkowanie, polegające na zakładaniu dziecku plastikowej maski na twarz i zmuszaniu go do wdychania mieszaniny powietrza ze zwiększoną zawartością dwutlenku węgla. Ma ono m.in. poprawiać krążenie i opanowywać mimowolne ruchy. Proponuje się również podwieszanie dzieci do góry nogami, stanie na głowie i tzw. bitowanie, czyli wielokrotne pokazywanie dziecku odpowiednich obrazków. To ostatnie podobno znacznie zwiększa iloraz inteligencji, np. można nauczyć nawet dwuletnie upośledzone umysłowo dzieci czytania i pisania. Do tego dochodzi jeszcze reżym dietetyczny, również oparty na nienaukowych podstawach. W książce opisuję jeszcze inne rodzaje terapii dla dzieci, niemające udokumentowanej skuteczności, za to udowodnioną szkodliwość.
W mediach, przy okazji publikacji materiałów o dzieciach autystycznych, bardzo często pojawiają się wzruszające obrazki maluchów pływających z delfinami.
Tak, to tzw. delfinoterapia. Nieskuteczna i niebezpieczna.
U nas chyba niedostępna?
Na razie nie, więc stać na nią jedynie bardzo zamożnych rodziców mogących wysłać dzieci za granicę. Ale powstało już Górnośląskie Centrum Delfinoterapii, które chce uruchomić w naszym kraju delfinarium, a na swojej stronie internetowej dowodzi, iż delfiny nie tylko pomagają autystycznym dzieciom, ale leczą również z depresji, nowotworów, wielu chorób genetycznych, reumatologicznych i zakaźnych. Czyli niemal ze wszystkiego.
Jednak wbrew pięknym obrazkom dzieci pływających z tymi bardzo inteligentnymi morskimi ssakami nie jest to ani metoda skuteczna, ani bezpieczna, bo może dojść do wzajemnego zarażania się chorobami czy pasożytami, a nierzadkie są również obrażenia dzieci poddanych terapii, będących wynikiem ataku tych drapieżników. Jest jednak bardzo dochodowy biznes – w USA 10 sesji kosztuje ok. 5,5 tys. dol.
Jak się ustrzec przed tego typu szkodliwymi terapiami?
Nie da się odpowiedzieć kilkoma zdaniami, bo to zależy od choroby dziecka czy dorosłego. W książce poświęcam temu sporo miejsca, m.in. w rozdziale „Poradnik pacjenta terapii eksperymentalnych”.
Czy od czasu publikacji pierwszego tomu pańskiej książki obserwuje pan jakieś pozytywne zmiany w polskiej psychologii?
Zmiany są powolne, ale następują. Bo obecna sytuacja w psychologii, a szczególnie w psychoterapii, przypominająca wolnoamerykankę, jest na dłuższą metę nie do zaakceptowania.
rozmawiał Marcin Rotkiewicz
Dr Tomasz Witkowski – psycholog, pracował w Instytucie Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego oraz Szkole Wyższej Psychologii Społecznej, a także na Uniwersytecie w Hildesheim w Niemczech. Obecnie współwłaściciel firmy Moderator, prowadzącej szkolenia dla biznesu. Jest autorem kilkudziesięciu artykułów naukowych, z których część opublikował w renomowanych czasopismach, takich jak „British Journal of Social Psychology” i „The Scientific Review of Mental Health Practice”. Napisał również wiele tekstów popularnonaukowych i książek – m.in. „Psychomanipulacje”, „Inteligencja makiaweliczna”, „Psychologia kłamstwa” i „Zakazana psychologia”, której drugi tom właśnie się ukazał (wyd. CiS, 2013). Współzałożyciel Klubu Sceptyków Polskich.
Sprawdź także – szkolenia z zakresu coachingu biznesowego w szkole Moderator z Wrocławia